Autorzy analizy przypominają, że wraz z 1 stycznia 2025 r. dojdzie w UE do drastycznego obniżenia progu emisji dwutlenku węgla w sektorze motoryzacyjnym (karą za każdy dodatkowy gram CO2 będzie 95 euro netto). Jak dodają, większość producentów, chcąc uniknąć wysokich kar, zostanie więc zmuszona, by co najmniej 1/5 ich sprzedaży obejmowała „elektryki”. Działania zmierzające w tym kierunku widoczne są już obecnie na przykładzie koncernów VW, Stellantis i Renault, które podwyższyły ceny swoich modeli z silnikami benzynowymi o kilkaset euro w ciągu ostatnich 2 miesięcy.
To zabieg, który zdaniem analityków ma na celu ograniczenie popytu na tradycyjne samochody, z którymi wiąże się większa emisja spalin, i sprawienie, by droższe auta elektryczne były atrakcyjniejsze (przypomina to nieco sytuację w Norwegii, gdzie kupno pojazdu spalinowego jest znacznie mniej opłacalne niż wybór „elektryka” – i m.in. stąd w tym kraju tak duży popyt na BEV-y). W Peugeocie, marce Stellantisa, ceny wszystkich aut, z wyjątkiem „elektryków”, wzrosły w listopadzie we Francji o 500 euro (tego rodzaju strategia ułatwia zapewnienie rabatu przy zakupie „elektryka”, bo taki rabat „finansują” w pewnym stopniu konwencjonalne pojazdy – pytanie tylko, jak to wszystko wpłynie na marżę).
Agencja Reutera wskazuje jednak, że działanie polegające na podwyższaniu cen niekoniecznie będzie skuteczne. Powołując się na źródło bliskie dużemu europejskiemu producentowi, informuje, że choć rosnące ceny aut benzynowych powinny pomóc zniwelować różnicę cenową występującą w zestawieniu z droższymi BEV-ami, to mogą one nie zapewnić sprzedaży „elektryków” na wystarczająco wysokim poziomie. Powodem byłby tu słaby wzrost rynku.
Trudną sytuację w segmencie aut elektrycznych widzimy choćby w Polsce, gdzie najnowszy program dopłat do modeli bateryjnych – „Mój elektryk 2.0”, nie zapewnia wsparcia firmom, głównemu nabywcy nowych „elektryków”. Szerzej o problemie piszemy w grudniowym wydaniu „Dealera”.
Pełna analiza Agencji Reutera dostępna jest zaś pod tym adresem.