Wszystko zaczęło się od trenera ze szkoły podstawowej. Mariusz Mijas nie był zwykłym nauczycielem wychowania fizycznego, który rzuca dzieciom piłkę i niewiele więcej go obchodzi. Podczas dodatkowych zajęć z koszykówki, które z własnej inicjatywy organizował, uczył zresztą nie tylko samej gry. – Pan Mariusz pokazał nam piękno tego sportu. Nagrywał nocami na kasety VHS mecze NBA z USA, które później oglądaliśmy, a także przynosił pisma o tematyce koszykarskiej – mówi Tomasz Wróbel. Jego pierwszy trener był w stanie pokazać każdą technikę, a niezbyt wysokiemu jak na koszykarza Tomkowi powtarzał: „Nie jest ważne, czy mierzysz dwa metry, czy masz długie ręce, czy możesz bardzo wysoko skoczyć”. Liczy się tylko charakter i wola walki. Jeśli będzie ci naprawdę zależało, to jako pierwszy dobiegniesz do kosza i nie odpuścisz obronie”. Dlatego nasz bohater, choć nie miał typowo koszykarskich fizycznych predyspozycji, nie odpuścił. Na początku to właśnie wiara trenera zmotywowała zawodnika do ciężkiej pracy.
WYZWISKA Z TRYBUN
Tomek Wróbel po ukończeniu technikum podpisał pierwszy kontrakt w swoim rodzinnym mieście z MOSiR-em Bobry Zabrze, a w 2007 r. otrzymał propozycję dołączenia do Rosy Radom (później HydroTruck Radom). – Wtedy nie było powszechne, by do zawodnika dzwonił agent, więc odezwał się do mnie Piotr Ignatowicz, ówczesny trener Rosy Radom, i zaproponował kontrakt – opowiada nasz rozmówca. Zawodnik przyjechał na miejsce i ocenił warunki mieszkaniowe. Wszystko mu odpowiadało. Na plus było także to, że mógł sprowadzić do Radomia swoją ówczesną dziewczynę. Miasto i ludzie byli dla Tomka zupełnie nowi, dlatego miał obawę, czy uda mu się wejść w nowy zespół, ale ostatecznie stosunki ułożyły się dobrze. – Spędziłem w drużynie kilka lat. Przez ten czas udało nam się awansować do pierwszej ligi, choć nie doszliśmy do ekstraklasy – mówi. Drużyna zagrała też w roku 2010 w ćwierćfinale Pucharu Polski, przegrywając nieznacznie z naszpikowaną gwiazdami Asseco Arką Gdynia.
Rozgrywający zapamiętał najbardziej mecze, podczas których grał przy pełnych trybunach. W pamięci utkwił mu szczególnie mecz na koszykarskiej hali Legii Warszawa, którą po brzegi wypełnili piłkarscy kibice stołecznego zespołu. Z trybun padały wyzwiska w stronę przyjezdnych, ale zadziałało to na nich tylko motywująco. – To nas nakręcało. Mieliśmy wyłączone głowy i byliśmy skupieni na grze. Pamiętam, jak zostałem sfaulowany w samej końcówce meczu. To była wojna nerwów, trafiłem jednak dwa rzuty wolne i udało nam się wygrać – wspomina. Podczas innego meczu, który utkwił mu w pamięci, wykonał aż 23 rzuty wolne, z czego trafił 22. W koszykówce jeden zawodnik oddaje zwykle 6-10 rzutów osobistych, ale wtedy presja ze strony obrońców była tak duża, że zespół Rosy był zmuszony do bardzo inteligentnego wymuszania fauli.
A jak wyglądają przygotowania profesjonalnej drużyny? Trening Tomka był podzielony na dwie jednostki: poranną oraz popołudniową bądź wieczorną. Poranne przygotowania zaczynały się zazwyczaj od siłowni, po czym zawodnicy szli na halę, gdzie oddawali rzuty. – Czasem było to 100 rzutów, innym razem więcej, i to z każdej możliwej pozycji. Wszyscy gracze pracowali indywidualnie nad swoimi brakami – opisuje Tomek. Druga jednostka treningowa oznaczała bieganie i dużo pracy zespołowej. Z kolei w czwartki i piątki trening odbywał się przeważnie tylko wieczorami, tak aby zawodnicy byli bardziej wypoczęci przed meczem. Na koniec analizowano nagrania z grą przeciwnika.
WYZWANIA LIDERA
Przygotowanie fizyczne i taktyczne to jedno, ale drugie – odpowiednie nastawienie mentalne. Tomek w większości drużyn, w których grał, był kapitanem. – To zespół wybierał mnie na kapitana. Kiedy na przykład klub spóźniał się z wypłatą pensji, byłem odsyłany przez drużynę do prezesa. Rozmawiałem też z zawodnikami, motywowałem ich – przywołuje. U Tomka cechy przywódcze ujawniały się naturalnie, dzięki czemu odnajdywał się w roli lidera. Gdy jego drużyna miała za sobą pięć czy sześć porażek z rzędu, nie pomagały rozmowy z trenerem i prezesem. Pozytywny skutek przyniosło dopiero zorganizowanie przez Tomka kolacji z członkami zespołu, podczas której każdy mógł wyrzucić z siebie to, co leżało mu na wątrobie.
To, co robił Tomek, było tym trudniejsze, że jego praca wymagała indywidualnego podejścia do każdego członka drużyny – inaczej nie miałoby to sensu. Wobec jednego kolegi trzeba było być ostrym, żeby go zmotywować, z drugim należało zostać po treningu, by porzucać z nim luźno piłkę, a przy okazji porozmawiać. – Zawodowi sportowcy też mają swoje problemy. Nie zawsze chodzi o umiejętności, czasem za gorszą grą stoją kłopoty w domu, co przenosi się na trening, wpływa na zespół. W takich sytuacjach rozmowa bardzo pomaga – zwraca uwagę. Ale są też zawodnicy, z którymi wystarczy popracować nad grą. Z tym że „inteligencja boiskowa” jest u każdego inna – z jednymi warto posiedzieć nad zagrywkami i taktyką, inni mogą tego zupełnie nie potrzebować.
Doświadczenie Tomka w byciu kapitanem drużyny pomaga mu dziś w pracy na stanowisku szefa serwisu. – Nie twierdzę, że jest dużo prościej, ale pewne rzeczy naprawdę dało się przełożyć na zarządzanie. Można być szefem albo liderem. W koszykówce byłem tym drugim i staram się, by podobnie było w serwisie – zapewnia. Uważa on, że bycie przełożonym, który wskazuje palcem, mówiąc pracownikowi „zrób to, zrób tamto”, to zła droga. – Nie pociągniesz za sobą zespołu, jeśli jego członkowie nie widzą, jak ciężko pracujesz i że do końca zależy ci na dowiezieniu jak najlepszego wyniku. Jeżeli masz właściwe nastawienie, zespół zyskuje wiarę – i wtedy jest łatwiej, by ludzie poszli w kierunku, który sobie wyznaczyłeś – przekonuje.
SERCE DO GRY
Koszykarz pod koniec swojej kariery sportowej – już po grze w Radomiu oraz MKS-ie Dąbrowa Górnicza, którego barwy także reprezentował – dołączył w 2011 r. do drużyny GTK Fluor Gliwice (aktualnie GTK Gliwice). Zespół chciał awansować z drugiej ligi do pierwszej (dziś jest w ekstraklasie). Tomek zdecydował się na zmianę zespołu, bo w ostatnim roku jego gry w Radomiu pojawiły się kłopoty z biodrem, stąd pomysł, by zacząć łączyć uprawianie sportu z pracą w Inter-Car Silesia. – Zacząłem rozglądać się za niższymi ligami, żeby stopniowo przestawiać się na pracę zawodową, przy jednoczesnej grze, ale już na mniejszą skalę, tak aby nie rezygnować całkowicie z wysiłku i móc zakosztować sportowej rywalizacji – tłumaczy nasz rozmówca. Później grał jeszcze w innych drugoligowych zespołach – KK Polonia Bytom i KKS Tarnowskie Góry.
Obecnie Tomek Wróbel gra w kosza w gronie przyjaciół, z którymi wspólnie rywalizuje w Rudzkiej Amatorskiej Lidze Koszykówki (jego drużyna to Budsar Zabrze). – Gracze, którzy uczestniczą w lidze, mają taki charakter i takie predyspozycje, że, będąc nawet po czterdziestce, potrafią rzucić się na piłkę i skoczyć sobie do gardeł. Jeden zawodnik chce udowodnić drugiemu, że dziś to on jest lepszy. Takie nastawienie wszystkim się podoba, bo gwarantuje rywalizację – zauważa. Rozgrywki są tym ciekawsze, że wśród zawodników można spotkać choćby osoby, które grały dawniej w ekstraklasie, zwłaszcza że koszykarskie ligi amatorskie cieszą się coraz większą popularnością. – Liga daje mi dużo satysfakcji i oznacza odpoczynek dla głowy po tygodniu pracy. W lidze grają już nieco starsi panowie-cwaniacy – jeden wystawi łokieć, drugi – nogę, więc są emocje, frajda, a człowiek mocno się luzuje – podsumowuje.
Tomasz Wróbel dedykuje tę historię Mariuszowi Mijasowi, swojemu pierwszemu trenerowi.
TOMASZ WRÓBEL
szef serwisu w Mercedes-Benz Inter-Car Silesia (oddział w Świerklanach k. Rybnika)