Nie ma dnia, by zza Atlantyku nie dochodziły nowe informacje dotyczące wizji Donalda Trumpa, co do przyszłości relacji ekonomicznych między USA a resztą świata. Do niedawna z niepokojem obserwowaliśmy przede wszystkim rozmowy między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem i Kanadą, bo potencjalne cła na obu granicach oznaczałyby spore problemy dla większości przedstawicieli segmentu samochodowego.
Negocjacje między stronami doprowadziły jednak do chwilowego odsunięcia tej perspektywy (na miesiąc, w założeniu, że w tym okresie zainteresowane kraje wypracują trwałe porozumienie), a branża mogła odetchnąć z ulgą. Radość nie trwała długo, bo w kolejnych dniach stało się jasne, że Biały Dom ani myśli się zatrzymywać. W połowie lutego rząd USA poinformował, że nowe cła będą wprowadzane dwutorowo – w ramach stosunków bilateralnych między państwami, tak aby wyrównać różnicę tam, gdzie USA jest „niesprawiedliwie traktowane”, ale także sektorowo – w wybranych gałęziach przemysłu. I to właśnie w tym kontekście padły słowa o branży motoryzacyjnej oraz ograniczeniach, które mogłyby wejść w życie już w kolejnych miesiącach.
To, jak duży cios dla globalnego handlu samochodami, stanowiłyby nowe bariery handlowe, najlepiej obrazują liczby. Spośród około 15 mln pojazdów sprzedawanych każdego roku w USA, około połowa pochodzi z importu. Tu dominuje Meksyk (2,96 mln szt. na podstawie danych amerykańskiego Departamentu Handlu opublikowanych przez Bloomberga), ale ogromną rolę w tym biznesie odgrywają także Korea Południowa (1,54 mln), Japonia (1,38 mln), Kanada (1,07 mln) i Niemcy (447 tys.).
Należy też zwrócić uwagę na sytuację poszczególnych producentów – według informacji firmy analitycznej Global Data wynika, że z importu pochodzi aż 80 proc. samochodów oferowanych w USA przez Grupę Volkswagen, 65 proc. aut Hyundaia oraz Kii, a także 63 proc. Mercedesów. To „rekordziści”, ale trzeba podkreślić, że potencjalne cła uderzyłyby niemal we wszystkich liczących się graczy rynku automotive, w tym miejscowych przedstawicieli branży. General Motors produkuje w ościennych państwach około 46 proc. krajowego wolumenu, międzynarodowy Stellantis – 45 proc., zaś Ford – 21 proc.
Nic więc dziwnego, że plany nowej administracji nie budzą entuzjazmu nawet wśród lokalnych producentów. Prezes Forda Jim Farley podkreślił, że na razie w zachodzących zmianach widzi głównie „dużo chaosu i duże koszty”. O tym, jak duże, przekonamy się niebawem.