Zaostrzenie retoryki względem Państwa Środka to, przynajmniej oficjalnie, sprawa bezpieczeństwa narodowego oraz uczciwej konkurencji. Niemniej ważna wydaje się jednak kampania prezydencka, w której obaj kandydaci, Donald Trump oraz obecnie urzędujący Joe Biden, walcząc o kolejną kadencję w Białym Domu, najwyraźniej uznali Chiny za jeden z głównych celów zmagań o fotel prezydenta.
Zakres proponowanych restrykcji względem chińskiego przemysłu może robić wrażenie, i to po obu stronach. Przed kilkoma miesiącami Donald Trump zaproponował, że w razie wygranej zwiększy cła na wszystkie chińskie produkty do poziomu… 60 proc. Jak wynika ze źródeł dziennika The Wall Street Journal, już na dniach obecna administracja przedstawi własny pakiet ograniczeń, który ma obejmować m.in. podwyżkę taryf na import chińskich pojazdów elektrycznych z 25 do 100 proc.
Nowe cła nie będą ograniczały się wyłącznie do aut, choć pełen zakres restrykcji nie jest jeszcze znany. Oprócz „elektryków” najczęściej wymienia się baterie do samochodów oraz panele fotowoltaiczne.
Przy zaporowych cłach jedyną szansą chińskich producentów na podbój amerykańskiego rynku jest budowa zakładów produkcyjnych na miejscu, choć na razie nie widać w tym kierunku żadnych konkretnych ruchów. W strategii firm wywodzących się z ChRL-u niejednokrotnie przewijał się Meksyk, ale Stany Zjednoczone wydają się przygotowane także i na tę możliwość.
Co ciekawe, kilka tygodni temu Grupa Rhodium, zajmująca się przygotowywaniem biznesowych analiz, przedstawiła raport dotyczący chińskiej ekspansji na terenie Unii Europejskiej, z którego wynika, że wschodni producenci utrzymają rentowność na Starym Kontynencie nawet w przypadku wdrożenia 30-proc. taryf i dopiero cła rzędu 50 proc. mogłyby ich rzeczywiście zniechęcić. W USA jakiekolwiek ryzyko sukcesu marek, takich jak BYD czy MG najwyraźniej nie wchodzi w grę.