Projekt rozporządzenia przyjęty jeszcze w pierwszej połowie maja przez Komisję Ochrony Środowiska Naturalnego, Zdrowia Publicznego i Bezpieczeństwa Żywności (ENVI) zobowiązuje producentów do zredukowania emisji ze sprzedawanych samochodów o 20 proc. w 2025 r. (w porównaniu z 2021 r.), o 55 proc. w 2030 r. oraz o 100 proc. w 2035 r.
Wydawałoby się, że przeciągające się skutki pandemii i wojna na Ukrainie, która uderza zwłaszcza w europejską gospodarkę i łańcuchy dostaw, powinny skłonić Komisję Europejską do złagodzenia wymagań. Tymczasem KE tylko bardziej je zaostrzyła: cel pośredni zakładał pierwotnie zredukowanie emisji do 2025 r. o 15, a nie 20 proc. W środę, wskutek głosowania Parlamentu Europejskiego, powyższe założenia zostały niejako przypieczętowane.
Choć pamiętajmy, że swoje stanowisko musi wyrazić także Rada UE w głosowaniu ministrów ds. klimatu i środowiska pod koniec czerwca, ale państwa członkowskie w większości popierają plan redukcji emisji o 100 proc. do 2035 r. „Jeśli stanowiska rady i parlamentarzystów będą rozbieżne, to na jesieni czeka nas tzw. trilog, czyli ucieranie stanowiska między Europarlamentem i państwami członkowskimi” – przybliża dla „Rzeczpospolitej” Rafał Bajczuk, starszy analityk w Fundacji Promocji Pojazdów Elektrycznych. Koncerny muszą aktualnie zagwarantować, że ich nowe auta będą emitować nie więcej niż 95 g CO2/km, zaś dla „dostawczaków” cel ten wynosi 147 g CO2/km.
Informacje o – wymuszonej – elektryfikacji wzbudzały jeszcze na samym początku zdumienie i wyraźny sprzeciw branży motoryzacyjnej, choć producenci, widząc, że elektryfikacja jest nieuchronna, zainwestowali już ogromne pieniądze w produkcje aut zeroemisyjnych. Problem w tym, że wciąż wiele europejskich państw, łącznie z Polską, jest daleko w tyle w kwestii tworzenia infrastruktur ładowania.
Fot. Shutterstock